sobota, 29 stycznia 2011

San Francisco I - "I passed along the way"

I stało się. W końcu wybrałem się na bardzo długą wycieczkę po San Francisco. Z obliczeń przy pomocy Google Earth wyszło, że spacer liczył sobie prawie 20 km.. Ale po kolei.

Rano wybrałem się BARTem do stacji Embarcadero. To dość dobra lokalizacja na początek wycieczki zważywszy bliskie usytuowanie stacji nabrzeża portowego. Moim pierwszym celem było przejście wzdłuż brzegu aż do Fisherman's Wharf. Bardzo kultowej, ale też bardzo kiczowatej dzielnicy portowej dedykowanej tylko i wyłącznie turystom. Była okazja po drodze podziwiać panoramę miasta, a także dobroci zgromadzone na targu w Ferry's Tower.









Przy okazji posłuchałem również śpiewu lwów morskich.

Jak głosi plotka, jeden z nich nawet przyznał się, że jest gejem (w końcu San Francisco to bardzo liberalne miasto), ale ryk pozostałych tak go zagłuszył, że w sumie nie wiadomo, który powiedział te ważkie słowa..



Fisherman's Wharf obfituje w różne pamiątki od zabawek magicznych po kompletny strój więźnia z wyspy Alcatraz. Dla kogoś, kto czuje się w takiej turystyce - miejsce wymarzone!







Przekraczając bulwar nadbrzeżny zacząłem mozolnie się wspominać w kierunku Coit Tower, wieży postawionej na cześć lokalnych artystów. Niestety dziś winda była poddawana konserwacji, więc musiały wystarczyć widoki, które zapewniało samo wzgórze. Współczuję mieszkańcom dojazdu do domu, ale widoków można im zdecydowanie zazdrościć.










Wędrując dalej dotarłem do dzielnicy Chinatown, która jest bodajże największym takim skupiskiem Chińczyków na amerykańskim kontynencie. Ogromna masa ludzi, zapachy, tandentne straganiki, czerwone lampiony i kakafoniczna muzyka sprawiają, że człowiek na dobre pół godziny zapomina zupełnie, że znajduje się w mieście amerykańskim. Przeważają języki mandaryński i kantoński. Nawet napisów po angielsku jest niezwykle mało, ale też mało osób o białym kolorze skóry w ogóle coś kupuje.

Chwilę wytchnienia od tłoku można znaleźć w pobliskim kościele, który formalnie znajduje się jescze w dzielnicy chińskiej.

Wizyta w jednym ze sklepów z wyrobami szklanymi zaowocowała znajomością z panem, który pochwalił się, że ma dziewczynę z Sopotu. Ot, skutki przyznania się do bycia Polakiem ;)







Z chwilą, gdy przekracza się w wędrówce Market Street krajobraz ulega radykalnem przeobrażeniu. Wkraczamy znowu w dzielnice super-wysokościowców, które gdzieniegdzie są rozproszone centrami konferencyjnymi bądź słynnym Yerba Buena Garden, gdzie rodzice z dziećmi przychodzą pobawić się zgromadzonymi dla nich atrakcjami.






Dalej wędrując wzdłuż Market Street natknąłem się w pobliżu Civic Center na demonstrację w obronie Egipcjan. Miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo jako, że znajduje się tu wzorowany na bazylice św. Piotra w Rzymie ratusz miasta, który ponoć w oryginalnej wersji został wzniesiony w niecałe 5 lat, wprawiając mieszkańców miasta w niemałe zdziwienie. Później wskutek trzęsienia ziemi budynek rozpadł się (w 30 sekund), ale odbudowano go jak wiele innych budowli całkowicie.

Przy okazji podziwiać można było przed ratuszem wystawę chińskiego artysty, który wozi po świecie ogromne posągi Buddy.







Kolejnym celem wyprawy było obejrzenie najstarszego budynku w mieście - misji katolickiej przy ulicy Dolores. Była to część osady, którą założyli chrześcijańscy misjonarze pod koniec XVIII wieku. Dzielnica obfituje zdecydowanie w miekszańców latynoskich i taka też panuje tutaj atmosfera.




Niestety jak w wielu miejscach w San Francisco, wymagana jest tu duża ostrożność w spacerach. Lepiej zwyczajnie unikać pomniejszych ulic z powodu dużego nagromadzenia bezdomnych i dziwnych osób krążących po ulicach, szczególna moda panuje na "mamrotów".



Wychodząc z Dolores postanowiłem wrócić cały odcinek aż do stacji Embarcadero, idąc już tym razem wyłącznie Market Street. Przy okazji udało mi się poczynić kilka obserwacji dotyczących robienia zakupów przez Amerykanów.

Przede wszystkim jedyne jedzenie, które faktycznie nadaje się do jedzenia jest nazywane "jedzeniem organicznym". Termin "organic" jest tak nadużywany, że czasami śmieszą napisy w stylu "organic peanuts" czy "organic planted bananas". No cóż, co kraj to obyczaj. Ponadto mania na wszelkie gadźety firmy z jabłuszkiem osiągnęła takie apogeum, że w zasadzie niemożliwe jest kupienie w centrum gadzetow innych niz te kompatybilne z "jabłkiem". W firmowym sklepie odbywają się nawet prelekcje dotyczące używania sprzętu (!).

Dzisiejsza wycieczka niestety należała do kulinarnych porażek. Z powodu nadmiernej wybredności w końcu zostałem skazany na wizytę w McDonaldzie..

Jutro kolejny wypad, tym razem w drugim kierunku miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz