poniedziałek, 31 stycznia 2011

Golden Gate Park

Ostatnią niedzielę postanowiłem spędzić na nieco bardziej "zielonym" zwiedzaniu i udałem się z wizytą do Golden Gate Park. Zachodnia część San Francisco zdecydowanie bardziej odpowiada mi klimatem - jest tu ciszej, spokojniej, mniej ludzi i "mamrotów", a poza tym sąsiedztwo San Francisco University sprawia, że wszystko wydaje się nieco ładniejsze i czystsze. Park Golden Gate wbrew nazwie znajduje się daleko od samego słynnego mostu, natomiast w swojej rozleglości (ponad 5 km długosci !) graniczy bezpośrednio z oceanem. Poza tym szereg atrakcji w nim się znajdujących sprawia, że jest to jedno z najbardziej ulubionych miejsc samych mieszkańców miasta. Można ich tu spotkać głównie uprawiających jogging albo wykonujących dziwną ekwilibrystykę. Ogólnie atmosfera parku jest naprawdę sympatyczna i drastycznie kontrastuje z całym zgiełkiem śródmieścia, gdzie zapach spalin i hałas niezbyt dobrze działają na ludzkie zmysły.



Sposród atrakcji parku postanowiłem wybrać ogród japoński, który wydawał się zdecydowanie najciekawszym elementem parku (owszem dla fanów sztuki pewnie bardziej interesujące byłoby de Young Museum w kształcie przypominającym połączenie kopalni Bytom z podrdzewiałym Tesco - cóż w SF nawet architekci mają prawo do chwili słabości). Druga po nim (w moim prywatnym odczuciu) atrakcja to muzeum techniki i nauki z żywym dachem, ale jeśli ktoś nie ma zacięcia do głaskania tyranozaura po zadku, to nie ma sensu odwiedzać tego miejsca - cena 30 $ za bilet skutecznie odstrasza od wizyty (chociaż niewątpliwie małe i duże dzieci bawią się tam przednio).




Ogród japoński zbudowany został ponad 100 lat temu i podlegał opiece japońskiego ogrodnika nazwiskiem Fujiwara, którego losy były przez całe życie związane z tym obiektem (tak przynajmniej tłumaczył nam to pan przewodnik). Ogród wzorowany na japńskich odpowiednikach jest przesycony naturalnymi rzeźbami symbolizującymi naturę nieożywioną oraz symboliką długiego życia - wszelakimi motywami związanymi z żółwiem.

Co ciekawe żółw w kulturze japońskiej (ponoć) uchodzi za zwierzę dzikie i drapieżne, które atakowało swego czasu rybaków i niszczyło ich statki (!). Być może to wpływ jakichś grzybków na umysł twórcy tej legendy dał początek takim wynurzeniom...







Ogród posiada kilka prawdziwych zabytków - czerwoną pagodę, świątynię dumania-nad-czymś-tam oraz figurę Buddy kontemplującego życie - ta rzeźba jest naprawdę wielka.






Ponadto świetną atrakcję stanowi półkolisty most, który łącznie z własnym odbiciem tworzy pełen okrąg.





Ciekawostką jest też mały mostek, który był częścią sceny z filmu "Wyznania gejszy".



Miłą ciekawostką są też piękne szare wiewiórki, które nie boją się turystów, a poza tym spotkane w badziej odosobnionym miejscu potrafią wydawać bardzo dziwne pojękiwania.



Park japoński w końcu trzeba było opuścić, więc dalej skierowałem się w poprzek parku na obejście części sąsiadującej z ogromnym stadionem do polo, po drodze mijając też szereg jeziorek, stawków i wzgórzy. W połowie parku jest nawet sporej wielkości autostrada, która tnie park dokładnie na dwie połowy.

W drugiej części parku przeważają już bardzo zapaleni turyści albo osoby wykonujące różne dziwne ćwiczenia. Jedną z głównych atrakcji jest przepięknie zachowany holenderski wiatrak, wokół którego znajduje się dobrze zachowane poletko tulipanów, wśród których jak zwykle chętnie fotografują się Japończycy.




Moja motywacja dla marszu w tę część parku była tylko jedna...




Mimo wielu kilometrów marszu naprawdę warto zobaczyć ten piękny widok wściekłych fal rozbijających się o brzeg. O tej porze roku Pacyfik wcale nie wydaje się taki spokojny jak jego nazwa wskazuje. Raczej robi wrażenie wzburzonego żywiołu, do tego stopnia, że kąpiele są raczej niewskazane (głównie ze względu na silne prądy i wiry).






Spora ilość ludzi zwyczajnie przyjeżdza w tę cześć miasta, aby przejść się na spacer ze swoim psem, bądź pokonwersować sobie z sąsiadem. Mimo tego na plaży wcale nie jest tłoczono, a morska bryza zdecydowanie wynagradza zmęczenie, owiewając twarz wspaniałym rzeźkim powietrzem. Krótko mówiąc



Na koniec dnia, nie licząc zakupów w Best Buyu postanowiłem przejść się do spotkanego na kampusie SFU kościoła św. Ignacego. Upewniszy sie, że jest to kościół katolicki, a nie np. kościół odnowy życia według modły Szanownego Pana Jezusa lub inny egzotyk, zaryzykowałem udział we mszy. Wcześniejsze doświadczenia z podobnymi zdarzeniami w innych krajach nie do końca przygotowały mnie na to, co tu zastałem (a jakże Ameryka również potrafi zadziwić pod tym względem). Oprawa mszy była uświetniona grą na fortepianie - miało to trochę melodramatyczny odcień i robiło wrażenie rzewne niż poważne raczej.. Poza tym ksiądz w pewien specyficzny sposób wyszedł "do ludzi" w czasie kazania. Chodził sobie po podwyższeniu i opowiadał o błogosławieństwach, wyliczając przy tym dlaczego Amerykanie nie powinni się bezrefleksyjnie bogacić. Bardzo uroczym podsumowaniem była zaśmiewająca się i żująca gumę nastolatka tuż za mną :P Na koniec mszy z kolei podawano komunię sub utraque specie i co ciekawe szarze rekrutowali się zarówno spośród mężczyzn jak i kobiet. Podobnie jak i ministranci. Ot, co kraj, to obyczaj!


1 komentarz:

  1. Nasz Budda, którego widzieliśmy razem z Broniem był duży na 20 metrów. A i tak nie był największy. Podziwiam popisy na piasku. Pozdrawiam. Mama Moniki

    OdpowiedzUsuń