To już ostatni wpis przed podróżą do Polski. 10 dni w Kalifornii zleciało niezwykle szybko i intensywnie. Ostatnie popołudnie było zdecydowanie najbardziej udane pod względem zakupowym. Kupione prezenty, kupiona Europa Universalis III i kupiony album Ace of Spades Motorheada ! Ten ostatni zakup cieszy, szczególnie, że jest to dziś już pewna rzadkość, a reedycja jest bardzo nowa i dwustronna :D
Dziękuję czytelnikom za czytanie bloga i żegnam się zdjęciami (dzisiejszymi z kampusu UC Berkeley) oraz piosenką!
Sen o Kalifornii
czwartek, 3 lutego 2011
środa, 2 lutego 2011
Hop z mostu...
Korzystając dziś z wcześniejszego końca dnia konferencyjnego postanowiłem w końcu zaliczyć (skok) z Golden Gate. Wyprawa o tyle ciekawa, że w całości przechodzi się Fisherman's Wharf i można podziwiać przepiękne widoki na południową stronę zatoki. Teren przy którym zaczyna się most Golden Gate nazywa się Presidio i był to ongiś obszar amerykańskiej bazy wojskowej. Część zabudowań i luksusowych apartamentów została do dziś, ale miasto wchłonęło ten teren i przerobiło na miejską papkę. Dzisiaj spotyka się głównie ("biegających z iPodem"(R)) mieszkańców miasta oraz ich pupilki w wersji mini. Początek wyprawy zdecydowanie warto rozpocząć od wycieczki tramwajem (tym razem jeżdżącym wzdłuż wybrzeża). Bardzo awangardowy motorniczy w sposób dalece odbiegający od standardów komentował każdy przystanek, na którym się zatrzymywaliśmy. Tramwaje są bardzo oldskulowe tutaj i trudno nawet o takie w Poznaniu ! Co ciekawe najbardziej podejrzliwi oglądają pojazd sami Amerykanie ;) Trasa widokowa właściwie od początku pozwala cieszyć się piękną panoramą z wglądem w złowieszczą wyspę Alcatraz. Oglądana z różnych stron robi wrażenie dość ponure, ale niektórzy turyści wybierają się tam nawet na wycieczkę. Ja do ciupy się nie wybierałem.. Po lewej stronie mija się kolejne przecznice głównej ulicy i widok przypomina stopklatki z filmu Incepcja. Podjazdy naprawdę robią wrażenie !
Końcowa część trasy zahacza o Fort Mason, gdzie oprócz punktu załadunku żołnierzy znajdowała się jedna z pierwszych baz lotniczych na Pacyfiku, miejsce, z którego startowały w początkach lotnictwa różne wyprawy mające na celu bicie rekordów. Później mijamy już zielony parczek i dalej rozciąga się do samego podnóża Golden Gate rezerwat Crissy Field. Unikatowa flora (= wyschłe badyle) ściąga tutaj ludzi (na jogging). Turyści zdają się z kolei tylko zwracać uwagę na czerwoną stalową konstrukcję mostu, który wygląda z perspektywy niezwykle malowniczo. Zlokalizowny tuż przy wejściu na most sklepik pozwala się zaopatrzyć w różne dziwne pamiątki dotyczące mostu..
Warto również obejrzeć sobie budowę pojedynczego kawałka "liny", która zwisa z obu głównych słupów (jest to w końcu most wiszący!). Z faktów dotyczących mostu warto wiedzieć, że codziennie przejeżdża przez niego ponad 100 tys. samochodów ! Doprawdy będąc na samym moście bardzo czuje się ten ruch. Z kolei prawie 2 tys. osób postanowiło zakończyć na nim (czy pod nim) swój żywot, ale skuteczność tego czynu to tylko 75% i znany jest przypadek uratowania człowieka przez lwa morskiego, który prawdpodobnie podpłynął z pobliskiego legowiska, które mija się idąc w kierunku mostu.
Most robi ogromne wrażenie. Jak większość wie nie należę do amatorów przepaści, więc spacer do połowy mostu odbyłem prawie z sercem na ramieniu. Dodatkową porcję wrażeń zapewniają same drgania konstrukcji wskutek ruchu samochodów. Poza tym ze środka mostu roztacza się wręcz bajeczny widok na zatokę i na ujście do Pacyfiku.
Śliczny moment zachodu słońca jest nie do zapomnienia, chociaż ponoć inną piękną aurą jest ta, gdy wokół miasta rozpościera się morze mgieł (w ten sposób widziane z instytutu)
Koniec wycieczki postanowiłem urozmaicić sobie zakupem dobrych słodyczy do domu. Wybór jak widać był całkiem trudny...
Po udanych zakupach czas na tradycyjny powrót do Berkeley tym uroczym pojazdem
Końcowa część trasy zahacza o Fort Mason, gdzie oprócz punktu załadunku żołnierzy znajdowała się jedna z pierwszych baz lotniczych na Pacyfiku, miejsce, z którego startowały w początkach lotnictwa różne wyprawy mające na celu bicie rekordów. Później mijamy już zielony parczek i dalej rozciąga się do samego podnóża Golden Gate rezerwat Crissy Field. Unikatowa flora (= wyschłe badyle) ściąga tutaj ludzi (na jogging). Turyści zdają się z kolei tylko zwracać uwagę na czerwoną stalową konstrukcję mostu, który wygląda z perspektywy niezwykle malowniczo. Zlokalizowny tuż przy wejściu na most sklepik pozwala się zaopatrzyć w różne dziwne pamiątki dotyczące mostu..
Warto również obejrzeć sobie budowę pojedynczego kawałka "liny", która zwisa z obu głównych słupów (jest to w końcu most wiszący!). Z faktów dotyczących mostu warto wiedzieć, że codziennie przejeżdża przez niego ponad 100 tys. samochodów ! Doprawdy będąc na samym moście bardzo czuje się ten ruch. Z kolei prawie 2 tys. osób postanowiło zakończyć na nim (czy pod nim) swój żywot, ale skuteczność tego czynu to tylko 75% i znany jest przypadek uratowania człowieka przez lwa morskiego, który prawdpodobnie podpłynął z pobliskiego legowiska, które mija się idąc w kierunku mostu.
Most robi ogromne wrażenie. Jak większość wie nie należę do amatorów przepaści, więc spacer do połowy mostu odbyłem prawie z sercem na ramieniu. Dodatkową porcję wrażeń zapewniają same drgania konstrukcji wskutek ruchu samochodów. Poza tym ze środka mostu roztacza się wręcz bajeczny widok na zatokę i na ujście do Pacyfiku.
Śliczny moment zachodu słońca jest nie do zapomnienia, chociaż ponoć inną piękną aurą jest ta, gdy wokół miasta rozpościera się morze mgieł (w ten sposób widziane z instytutu)
Koniec wycieczki postanowiłem urozmaicić sobie zakupem dobrych słodyczy do domu. Wybór jak widać był całkiem trudny...
Po udanych zakupach czas na tradycyjny powrót do Berkeley tym uroczym pojazdem
poniedziałek, 31 stycznia 2011
Bimby
Nie od dziś wiadomo, że jedną z głównych atrakcji San Francisco jest słynny tramwaj linowy, który porusza się po niewiarygodnych wzniesieniach, podciągany dość zwyczajną stalową liną, w niezwyczajny sposób wsuniętą pod powierzchnię ulicy. Naciąg liny przekłada się na w miarę jednostajny ruch pojazdu. W sumie można by na tym poprzestać, gdyby nie dość szybka obserwacja, że miasto posiada również inne śliczne i zabytkowe tramwaje ! Tym razem takie, które jeżdża już po zwykłych torach i napędzane są elektrycznie. Oto przegląd i mała próbka modeli
Golden Gate Park
Ostatnią niedzielę postanowiłem spędzić na nieco bardziej "zielonym" zwiedzaniu i udałem się z wizytą do Golden Gate Park. Zachodnia część San Francisco zdecydowanie bardziej odpowiada mi klimatem - jest tu ciszej, spokojniej, mniej ludzi i "mamrotów", a poza tym sąsiedztwo San Francisco University sprawia, że wszystko wydaje się nieco ładniejsze i czystsze. Park Golden Gate wbrew nazwie znajduje się daleko od samego słynnego mostu, natomiast w swojej rozleglości (ponad 5 km długosci !) graniczy bezpośrednio z oceanem. Poza tym szereg atrakcji w nim się znajdujących sprawia, że jest to jedno z najbardziej ulubionych miejsc samych mieszkańców miasta. Można ich tu spotkać głównie uprawiających jogging albo wykonujących dziwną ekwilibrystykę. Ogólnie atmosfera parku jest naprawdę sympatyczna i drastycznie kontrastuje z całym zgiełkiem śródmieścia, gdzie zapach spalin i hałas niezbyt dobrze działają na ludzkie zmysły.
Sposród atrakcji parku postanowiłem wybrać ogród japoński, który wydawał się zdecydowanie najciekawszym elementem parku (owszem dla fanów sztuki pewnie bardziej interesujące byłoby de Young Museum w kształcie przypominającym połączenie kopalni Bytom z podrdzewiałym Tesco - cóż w SF nawet architekci mają prawo do chwili słabości). Druga po nim (w moim prywatnym odczuciu) atrakcja to muzeum techniki i nauki z żywym dachem, ale jeśli ktoś nie ma zacięcia do głaskania tyranozaura po zadku, to nie ma sensu odwiedzać tego miejsca - cena 30 $ za bilet skutecznie odstrasza od wizyty (chociaż niewątpliwie małe i duże dzieci bawią się tam przednio).
Ogród japoński zbudowany został ponad 100 lat temu i podlegał opiece japońskiego ogrodnika nazwiskiem Fujiwara, którego losy były przez całe życie związane z tym obiektem (tak przynajmniej tłumaczył nam to pan przewodnik). Ogród wzorowany na japńskich odpowiednikach jest przesycony naturalnymi rzeźbami symbolizującymi naturę nieożywioną oraz symboliką długiego życia - wszelakimi motywami związanymi z żółwiem.
Co ciekawe żółw w kulturze japońskiej (ponoć) uchodzi za zwierzę dzikie i drapieżne, które atakowało swego czasu rybaków i niszczyło ich statki (!). Być może to wpływ jakichś grzybków na umysł twórcy tej legendy dał początek takim wynurzeniom...
Ogród posiada kilka prawdziwych zabytków - czerwoną pagodę, świątynię dumania-nad-czymś-tam oraz figurę Buddy kontemplującego życie - ta rzeźba jest naprawdę wielka.
Ponadto świetną atrakcję stanowi półkolisty most, który łącznie z własnym odbiciem tworzy pełen okrąg.
Ciekawostką jest też mały mostek, który był częścią sceny z filmu "Wyznania gejszy".
Miłą ciekawostką są też piękne szare wiewiórki, które nie boją się turystów, a poza tym spotkane w badziej odosobnionym miejscu potrafią wydawać bardzo dziwne pojękiwania.
Park japoński w końcu trzeba było opuścić, więc dalej skierowałem się w poprzek parku na obejście części sąsiadującej z ogromnym stadionem do polo, po drodze mijając też szereg jeziorek, stawków i wzgórzy. W połowie parku jest nawet sporej wielkości autostrada, która tnie park dokładnie na dwie połowy.
W drugiej części parku przeważają już bardzo zapaleni turyści albo osoby wykonujące różne dziwne ćwiczenia. Jedną z głównych atrakcji jest przepięknie zachowany holenderski wiatrak, wokół którego znajduje się dobrze zachowane poletko tulipanów, wśród których jak zwykle chętnie fotografują się Japończycy.
Moja motywacja dla marszu w tę część parku była tylko jedna...
Mimo wielu kilometrów marszu naprawdę warto zobaczyć ten piękny widok wściekłych fal rozbijających się o brzeg. O tej porze roku Pacyfik wcale nie wydaje się taki spokojny jak jego nazwa wskazuje. Raczej robi wrażenie wzburzonego żywiołu, do tego stopnia, że kąpiele są raczej niewskazane (głównie ze względu na silne prądy i wiry).
Spora ilość ludzi zwyczajnie przyjeżdza w tę cześć miasta, aby przejść się na spacer ze swoim psem, bądź pokonwersować sobie z sąsiadem. Mimo tego na plaży wcale nie jest tłoczono, a morska bryza zdecydowanie wynagradza zmęczenie, owiewając twarz wspaniałym rzeźkim powietrzem. Krótko mówiąc
Na koniec dnia, nie licząc zakupów w Best Buyu postanowiłem przejść się do spotkanego na kampusie SFU kościoła św. Ignacego. Upewniszy sie, że jest to kościół katolicki, a nie np. kościół odnowy życia według modły Szanownego Pana Jezusa lub inny egzotyk, zaryzykowałem udział we mszy. Wcześniejsze doświadczenia z podobnymi zdarzeniami w innych krajach nie do końca przygotowały mnie na to, co tu zastałem (a jakże Ameryka również potrafi zadziwić pod tym względem). Oprawa mszy była uświetniona grą na fortepianie - miało to trochę melodramatyczny odcień i robiło wrażenie rzewne niż poważne raczej.. Poza tym ksiądz w pewien specyficzny sposób wyszedł "do ludzi" w czasie kazania. Chodził sobie po podwyższeniu i opowiadał o błogosławieństwach, wyliczając przy tym dlaczego Amerykanie nie powinni się bezrefleksyjnie bogacić. Bardzo uroczym podsumowaniem była zaśmiewająca się i żująca gumę nastolatka tuż za mną :P Na koniec mszy z kolei podawano komunię sub utraque specie i co ciekawe szarze rekrutowali się zarówno spośród mężczyzn jak i kobiet. Podobnie jak i ministranci. Ot, co kraj, to obyczaj!
Sposród atrakcji parku postanowiłem wybrać ogród japoński, który wydawał się zdecydowanie najciekawszym elementem parku (owszem dla fanów sztuki pewnie bardziej interesujące byłoby de Young Museum w kształcie przypominającym połączenie kopalni Bytom z podrdzewiałym Tesco - cóż w SF nawet architekci mają prawo do chwili słabości). Druga po nim (w moim prywatnym odczuciu) atrakcja to muzeum techniki i nauki z żywym dachem, ale jeśli ktoś nie ma zacięcia do głaskania tyranozaura po zadku, to nie ma sensu odwiedzać tego miejsca - cena 30 $ za bilet skutecznie odstrasza od wizyty (chociaż niewątpliwie małe i duże dzieci bawią się tam przednio).
Ogród japoński zbudowany został ponad 100 lat temu i podlegał opiece japońskiego ogrodnika nazwiskiem Fujiwara, którego losy były przez całe życie związane z tym obiektem (tak przynajmniej tłumaczył nam to pan przewodnik). Ogród wzorowany na japńskich odpowiednikach jest przesycony naturalnymi rzeźbami symbolizującymi naturę nieożywioną oraz symboliką długiego życia - wszelakimi motywami związanymi z żółwiem.
Co ciekawe żółw w kulturze japońskiej (ponoć) uchodzi za zwierzę dzikie i drapieżne, które atakowało swego czasu rybaków i niszczyło ich statki (!). Być może to wpływ jakichś grzybków na umysł twórcy tej legendy dał początek takim wynurzeniom...
Ogród posiada kilka prawdziwych zabytków - czerwoną pagodę, świątynię dumania-nad-czymś-tam oraz figurę Buddy kontemplującego życie - ta rzeźba jest naprawdę wielka.
Ponadto świetną atrakcję stanowi półkolisty most, który łącznie z własnym odbiciem tworzy pełen okrąg.
Ciekawostką jest też mały mostek, który był częścią sceny z filmu "Wyznania gejszy".
Miłą ciekawostką są też piękne szare wiewiórki, które nie boją się turystów, a poza tym spotkane w badziej odosobnionym miejscu potrafią wydawać bardzo dziwne pojękiwania.
Park japoński w końcu trzeba było opuścić, więc dalej skierowałem się w poprzek parku na obejście części sąsiadującej z ogromnym stadionem do polo, po drodze mijając też szereg jeziorek, stawków i wzgórzy. W połowie parku jest nawet sporej wielkości autostrada, która tnie park dokładnie na dwie połowy.
W drugiej części parku przeważają już bardzo zapaleni turyści albo osoby wykonujące różne dziwne ćwiczenia. Jedną z głównych atrakcji jest przepięknie zachowany holenderski wiatrak, wokół którego znajduje się dobrze zachowane poletko tulipanów, wśród których jak zwykle chętnie fotografują się Japończycy.
Moja motywacja dla marszu w tę część parku była tylko jedna...
Mimo wielu kilometrów marszu naprawdę warto zobaczyć ten piękny widok wściekłych fal rozbijających się o brzeg. O tej porze roku Pacyfik wcale nie wydaje się taki spokojny jak jego nazwa wskazuje. Raczej robi wrażenie wzburzonego żywiołu, do tego stopnia, że kąpiele są raczej niewskazane (głównie ze względu na silne prądy i wiry).
Spora ilość ludzi zwyczajnie przyjeżdza w tę cześć miasta, aby przejść się na spacer ze swoim psem, bądź pokonwersować sobie z sąsiadem. Mimo tego na plaży wcale nie jest tłoczono, a morska bryza zdecydowanie wynagradza zmęczenie, owiewając twarz wspaniałym rzeźkim powietrzem. Krótko mówiąc
Na koniec dnia, nie licząc zakupów w Best Buyu postanowiłem przejść się do spotkanego na kampusie SFU kościoła św. Ignacego. Upewniszy sie, że jest to kościół katolicki, a nie np. kościół odnowy życia według modły Szanownego Pana Jezusa lub inny egzotyk, zaryzykowałem udział we mszy. Wcześniejsze doświadczenia z podobnymi zdarzeniami w innych krajach nie do końca przygotowały mnie na to, co tu zastałem (a jakże Ameryka również potrafi zadziwić pod tym względem). Oprawa mszy była uświetniona grą na fortepianie - miało to trochę melodramatyczny odcień i robiło wrażenie rzewne niż poważne raczej.. Poza tym ksiądz w pewien specyficzny sposób wyszedł "do ludzi" w czasie kazania. Chodził sobie po podwyższeniu i opowiadał o błogosławieństwach, wyliczając przy tym dlaczego Amerykanie nie powinni się bezrefleksyjnie bogacić. Bardzo uroczym podsumowaniem była zaśmiewająca się i żująca gumę nastolatka tuż za mną :P Na koniec mszy z kolei podawano komunię sub utraque specie i co ciekawe szarze rekrutowali się zarówno spośród mężczyzn jak i kobiet. Podobnie jak i ministranci. Ot, co kraj, to obyczaj!
Subskrybuj:
Posty (Atom)